Paddington i krnąbrne pigmenty anomalii
Krążymy po
mieście, gdzie nie ma śmierci. Plandeki wirujące w
swym roztargnieniu odbijają chybione blaski świateł.
Korzenie tanisu w wisiorkach milionów podobizn Rosemary. Scyfryzowanych.
Przewody gibkie i lekkie jak neurony. Jak drobne rzęski
okalające wirus Ebola, jak wici bakterii i komórek niesomatycznych.
Nie, nie kosmos. Uśmiech, odblask półcienia
wysiłku septylionów najzdrowszych parchatych neuronów. Splątane
nitki ich przesłania przystają u
progu spazmów na krawędzi zmieszanej z mrokiem mamałygi
elektronicznych wrogów efemery. Strach-głupie
zwierzę. Reklama w Hong Kongu „lśni się jak
Hitlerowski abażur[1]”. Lśnimy
jak Hitlerowskie abażury, wyrywani śmierci,
prawie jak niedościgniona… Wszyscy widzą, że ten futerał miasta
nijak się ma do Jej palców, do Jej zębów.
Parasolki
plugawią swym kolorem wzrok głupców. Są wyposażone w
inteligencję. Mają informacje i
umieją się nimi dzielić łącząc się
rozchorowanymi włókienkami z jakimś sprytnym,
kompetentnym centrum. Działają.
Potrafią współdziałać. Współgrać.
Aktorzy naturszczycy. Ekspresyjni. Piękni. Trwali. Nietrwali.
Histrioniczni osobowościowo. Straceni. Upadli. Z głową
uniesioną nieco ponad mułem. „Gdzie pogniły zwiędłe liście[2]”. Parasolki tego nie robią. Nie brudzą się. Są dobrze
wyszkolone, dostosowane. Bez skłonności
autodestrukcyjnych. Wchodzą do inteligentnego budynku.
Wchodzą z właścicielem. Jak wschód słońca. Pan
się rumieni, Panie władco, Pan się
rumieni, Panie Nonsensu. Żałość. Żałość myśli.
Tak. Żałość. Za każdym
znakiem przystankowy należy czytać: Żałość.
Wszystko jest jasne. Wszystko jest takie jasne i się
rumieni. Śmieje się w syntetycznym świetle
braku wiary w jej brak w jej braku. Parasolka jest elementem ubioru. Też
inteligentnego. Służącego „idei” i świetnie
odnajdującego się w cyberprzestrzeni, w
inteligentnej przestrzeni. Przestrzeni nie tyle cyber, ile właśnie
inteligentnej. Inteligentnie zastosowanej, przeniesionej pod narkozą w
rzeczywistość namacalną i tkliwą. Ckliwą.
Neutralną. Kwaśną. Niepojętą. Ubrania
ledwo trzymają się ciała, pływają, suną razem
z Jednostką w oceanie (o, nie, nie, słodkim
oceanie) o niepojęcie wysokim zagęszczeniu
informacji. Poruszanie się w ten, nie inny sposób zostaje
sklasyfikowane. I wiedział mózg, że było
dobre. Zmniejszenie roli geometrii. To się dzieje, tak, proszę państwa-żachnęło się
sklasyfikowane coś. Ale inne, z innej inteligentnej przestrzeni.
Jeszcze lepszej, jeszcze nowszej. Jeszcze bezpieczniejszej, jeszcze trwalszej.
Jeszcze lepiej zlokalizowanej. Jeszcze, i jeszcze bardziej wytrzymałej.
Ekologicznej. Tak… ekologicznej. Bez niczego w ten sposób:
…. Płaski,
elegancki czyt-nik. Na tym można pisać. To
obrzydliwe jak wiosna. A parasolka wkracza w przestrzeń
inteligentną, bo jest inteligentna, osoba, do której należy też, więc i
przestrzeń… prawda. Wchodzi z pełnią gracji
w sieć sensoryczną. I co? I pryska. Elektromagnetyzm
poniewiera jej poczucie „ja”. Inteligentna „ta” z jej inteligencją są na
podglądzie, czyli u siebie, pod kontrolą,
kompetentną itede. Wszystko jest połączone, tak, razem, drgająco,
cudownie. I jak współgra. Każdy takt głupkowatej
pieśni, o magnificencjo! O, majestacie siły
czasoprzestrzennej! Ptysiowe wytłoczyny
krnąbrności barw niemocy. Gdzie się podziały
trefne pigmenty? Pigmenty stały się cyber.
Czyżby
paradygmaty estetyczne? Prawie. Bo to nie one. Przestrzeń można nałożyć na każdą inną
przestrzeń,
niezależnie od jej pochodzenia. To, że
wyjdzie z tego cyber-Tokio, nie, to nic. To nic. To nawet nie będzie w
stanie być Tokio pod śniegiem. Co wtedy powstaje? N o
w a powiększona
przestrzeń. Tak. Przestrzeń! Czy jest coś
bardziej ślazowego od przestrzeni?! Czas i przestrzeń! Czas
i przestrzeń! Interakcja między przestrzeniami. Czas
i przestrzeń. Przeszłość i
przestrzeń. I jeszcze Czas, ciepło i Przestrzeń.
Cofanie się, ale ciepłe. Lepiej się nie
cofać? Muzeum Żydowskie w Berlinie. I nie jest
to na ciepło. Nie zakłamane ciepło. Ale
ciepło. I brak ciekłości. To
jest nałożenie dwóch warstw (jak opisane w tekście
Lwa Manovicha) . Pasujących warstw. Warstw,
które musiały pasować do siebie. Musiały
zacząć móc. Proszę się nie
wygłupiać, Herr Wróg.
Trójwymiarowość. Nie płaskość. Pomnik
Holocaustu w Berlinie. Ogrom, oglądany z zewnątrz,
tak, będąc na zewnątrz.
Mogąc wmotać się wewnątrz.
Dotykać tych „wewnątrz”, przy każdej gładko
ociosanej namiastce macewy. Wszystkie szare, chłodne, o
różnej wysokości opierania się
o nie cienia,
nagrzewają się od czasu do czasu. Jak skradzione „od”
czasu „do” czasu. Jak w Zmęczonej
Śmierci[4] słupy świec. Słupy,
przestworza macew. Co gorsza, nazwanych. Jak symboliczny nagrobek Anne i Margot
Frank w dawnym Bergen Belsen, jak Jej statuetki w Holandii i Niemczech. Pomnik.
Żywe ciało. Ciało
nas-niczyje. Ofiar Holocaustu. Trójwymiarowe. Chłodne i
nagrzane. Niechwiejące się. Pośredniczą w ich
pionie mikrogranulki, nie rzęski wiodące
informację i całą inteligencję, całą żywość. Świat
jest martwy. Buja się w kosmosie pęcherz
atmosfery, a w nim małe, fasolowate mięsko z pędzikami
po obu stronach i z sinymi opalizującymi plamkami pokrytymi
mętną przezroczystością, i z
malutką szczelinką, która swym ruchem daje złudzenie
zmagania się z powietrzem. I to wszystko takie niewinne, zapętlone,
zagubione w tym bezmiarze sił silniejszych, który już wtedy
wydaje się przerażający. Wszechogarniająca
kontrola. Wszechobecne miażdżenie
nieujmowanej potrzeby bycia poza tym. Poza kontrolą. Poza
rolą! Chodzeniem bez parasolki.
Umieranie
nie potrafi się stać interaktywne. Ani cyberprzestrzenie. Ani
inteligentne, ani bla bla bla… To chore. Umieranie jest chore, i chce je się uleczyć. Chce
się istnienie uleczyć i udoskonalić.
Uprzyjemnić. Diane Keaton we Wciąż
od nowa napisała, że- osiągnięcie
doskonałości zabija kreatywność.- To
nie ma nic do rzeczy, ale się tu znalazło. Z całym
pomarszczeniem tego tworu.
Interfejs.
Interfejs. Totenmesse. Nazwany, nie nieznany. „To, co zostało
nazwane przestaje być nieznane”- cudze słowa
cudzych słów cudzych języków w cudzy intelektualny
sposób. No, jeszcze gorsze chyba kineskopy. Interfejs. Interfejs to prawo. I to
cud. I nawet bardzo wysublimowany. „Architektura jako reprezentacja
ikonograficzna” Monitory Venturiego-cudo, no niekoniecznie. Le Corbusier to
inna szprychowata bajka, ale i wykorzystanie współgrających
sztuczno-naturalno-przestrzennych świateł. Tu:
niezdrowa kompilacja.
Pachnący Pradą
branscaping. Cóż za wykorzystanie inteli…inteligentne
wykorzystanie ironii. Jakże zgrabne. Jakże
nienaganne. Prada Prada Prada Prada!
Nie kupuje się rzeczy dla nich samych, nie robi się rzeczy
dla nich samych. Wszystko, wątpliwe wszystko dla wątpliwych
siebie. Są reklamowane, są renomowane, są Pradą, są Czymś Innym, są sobą, ale
sobą nie są, ale są, i ta da. La di da.
Inteligentne działanie na podświadomość.
Mobilne ornamenty własnych „ja”. Kochanych „ja”, i
znienawidzonych „ja”, akceptowanych „ja”. I po co to wszystko? -Nieinteligentne
pytanie. Nieinteligentne widzenie braku sensu. Sens się widzi,
ale nie dostrzega, bo się go nie narysowało własnoręcznie i
nie mogło być za co wstyd. Substancja, nie pustka. Czym
jest nieistnienie, śmierć i śmiech?
No? Zachwianiem pustki. I jest za co czuć wstyd.
Oto
adres, pod którym znajduje się Manifest Estetyczny :
PS Proszę nie potakiwać z
politowaniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz